MAŁY
GOŚĆ Niedzielny 1/2005
TO
BYŁO W STYCZNIU 1569 ROKU
DUCHOTWÓRCA
Była noc z 7 na 8 stycznia 1569 roku. W niedużej komnacie warszawskiego zamku odbywała się niesamowita ceremonia. Na środku, ubrany w szatę pokrytą dziwacznymi znakami stał brodaty mężczyzna. Mamrotał coś pod nosem, wyczyniając rękami niezrozumiałe gesty nad kadzielnicą, z której wydobywał się biały dym. W głębi pokoju siedział król Zygmunt August. Głowę zwrócił w kierunku falującej w półmroku kotary. Jego palce kurczowo wpiły się w oparcia obszernego fotela. W pewnym momencie zrobił takie oczy, jakby zobaczył ducha. Bo też polski władca był przekonany, że to, co widzi, to prawdziwy duch jego żony, Barbary Radziwiłłówny.
Co stało się w tej tajemniczej komnacie potem, dokładnie nie wiadomo. Jedni mówią, że król złamał bezwzględny zakaz ruszania się z miejsca i rzucił się ku zjawie, a ta rozpłynęła się w powietrzu. Inni twierdzili, że to nie była żadna postać, tylko odbicie w magicznym lustrze.
A jak było naprawdę? No właśnie, tu trzeba przyjrzeć się czarnoksiężnikowi, który podjął się sprowadzenia z zaświatów zmarłej królowej. Człowiekiem tym był pan Twardowski. Tak, ten sam, którego legenda umieściła na Księżycu. Historyk Roman Bugaj dowodzi, że człowiek ten naprawdę był Niemcem i nazywał się Lorentz
Dhur. Przerobione na łacinę nazwisko brzmiało Durus, a to znaczy twardy. Stąd prawdopodobnie wziął się polski Twardowski. Był astrologiem i alchemikiem, jakich pełno kręciło się ongiś po dworach królewskich. Na dwór światłego Zygmunta Augusta może by nie trafił, gdyby nie rozpacz, w jakiej władca pogrążył się po śmierci ukochanej żony Barbary.
Od tamtego dnia ostatni z Jagiellonów zaczął się ubierać na czarno i nic go już nie cieszyło.
|
Ożywił się dopiero, gdy dworzanie Jerzy i Mikołaj Mniszchowie powiedzieli mu o człowieku, który mógłby przywołać "stamtąd" duszę ukochanej. Tak Dhur-Twardowski trafił przed oblicze króla. - Mogę to uczynić, jeśli wasza wysokość obieca, że nie będzie próbował dotknąć zjawy - oznajmił z tajemniczą miną. Potem zażądał stosownej komnaty i kilku dni czasu. Czas i miejsce były potrzebne do przygotowania maskarady. W roli zmarłej wystąpiła bardzo do niej podobna Barbara Giżanka. Odpowiednio ubrana, w świetle kilku zaledwie świec i w zadymionym pokoju mogła wyglądać jak nieboszczka Radziwiłłówna. Po co ta kpina z cierpiącego króla? Być może Mniszchowie chcieli za wszelką cenę wyciągnąć Zygmunta Augusta z depresji, więc zwrócili się do człowieka, którego magiczne sztuki zaczynały być głośne w kraju. Sam Twardowski zaś mógł liczyć na hojną nagrodę. Podobno po tym "seansie" sprawa się wydała, ale jakoś Twardowski nie stracił głowy, ani nawet królewskiej łaski. Jeszcze bardziej w łaski króla wkradła się Barbara Giżanka, zapewne z powodu podobieństwa do Radziwiłłówny. W każdym razie pozostała u boku władcy aż do jego śmierci. |
Na wschód od Warszawy leży miasto Węgrów. W zakrystii tamtejszego kościoła wisi tajemnicze lustro. Jest wykonane z nieznanej mieszaniny metali. Dziś już zmatowiało. Łaciński napis na ramie oznajmia: "Tym zwierciadłem Twardowski czynił magiczne sztuki, lecz obrócone to zostało na służbę Bożą". Z dawien dawna ludzie opowiadali, że za pomocą tego lustra Twardowski potrafił przepowiadać przyszłe zdarzenia, wywoływać zjawy, a nawet z dużej odległości zapalać chałupy. Mówiono też, że kiedyś ksiądz ujrzał tam jakieś postacie i przestraszony rzucił w zwierciadło kluczami, a wtedy jego powierzchnia pękła. Inni twierdzili, że lustro pękło, bo proboszcz przystawił za blisko świecę. Podobno wtedy opuściły je złe moce. Zagadką pozostaje, jakim sposobem lustro trafiło do kościoła. Może zostawił je tam Twardowski, bo Węgrów znajdował się na trasie jego ucieczki? Może przywieźli je z karczmy "Rzym" zabójcy czarnoksiężnika? Nie wiemy i pewnie się nie dowiemy. |
|
Kiedy nieszczęśliwy król zmarł, Twardowski poczuł się zagrożony, bo podobno "za dużo wiedział". Zabrał więc kosztowności i swoje magiczne lustro, i pognał na koniu do znajomego szlachcica. Zatrzymał się w karczmie "Rzym" w położonej na północny wschód od Warszawy wsi
Mystki. Tam prawdopodobnie dopadli go ludzie Mniszchów. Wywiązała się szamotanina, ale napadnięty był bez szans. Napastnicy wywlekli martwe ciało na zewnątrz i słuch po Twardowskim zaginął. Pozostała za to legenda o czarnoksiężniku porwanym przez diabły w szlacheckich kontuszach.
Franciszek Kucharczak
|